Nowoczesny – jak na tamte czasy – i przestronny budynek usytuowany u zbiegu ulic Szpitalnej i Żwirki już od wczesnych lat mojej młodości wywierał na mnie duże wrażenie. Jego charakterystyczne ściany z czerwonej cegły nadawały mu charakter starej szkoły.
Placówka rozpoczęła działalność w sierpniu 1914 roku. W świetle źródeł z tamtych czasów funkcjonowało tam wówczas Harcerstwo Polskie i Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, a w latach 1924–1932 swą siedzibę miało Komunalne Gimnazjum Klasyczne im. króla Jana III Sobieskiego. Tu muszę dodać, że w TG „Sokół” funkcję prezesa piastował mój dziadek Jan Ludyga, moja matka Leonia Schaefer-Ludyga była członkinią Żeńskiej Drużyny Harcerskiej, a mój ojciec Ryszard Schaefer – uczniem gimnazjum. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to z tym miejscem wiążą się moje najpiękniejsze młodzieńcze wspomnienia.
2 czerwca 1955 roku skończyłem siedem lat. Jeszcze w tym samym miesiącu udałem się na rozmowę kwalifikacyjną w celu przyjęcia mnie do pierwszej klasy Miejskiej Szkoły Podstawowej nr 1. Obecność mamy podczas spotkania dodała mi trochę animuszu, toteż na większość pytań odpowiedziałem pozytywnie. W podsumowaniu kierownik zwrócił uwagę na moje seplenienie, twierdząc jednak, że w czasie nauki powinno ono ustąpić samo. Jak się później okazało, miał rację.
Odświętnie ubrany powędrowałem 1 września do szkoły. Rok szkolny 1955/56 zaczął się akademią, na której szczególnie uroczyście zostali powitani uczniowie klasy pierwszej. Po powrocie do domu czekała na mnie owinięta celofanem i związana u góry wstążką wielka tyta dla pierwszoklasisty, wypełniona łakociami, które miały mnie zachęcić do wytężonej nauki. Już następnego dnia rozpoczęły się normalne zajęcia lekcyjne.
Zdjęcie ze szkolnej legitymacji.
Podczas moich pierwszych letnich wakacji szkolnych, a konkretnie w lipcu 1956 roku, podjęto usuwanie skutków szkód górniczych. W tym celu niezbędne było wykonanie odpowiednich prac budowlanych. Budynek szkoły został obstawiony rusztowaniami. Przystąpiono do kucia bruzd, zakładania kotew i tynkowania elewacji. Ze względu na istniejące niebezpieczeństwo nastąpienia wypadku uczniowie z najmłodszych klas w roku szkolnym 1956/57 zostali przeniesieni do świetlicy w Ogrodzie Jordanowskim przy ulicy Bytomskiej 81.
Moim wiernym towarzyszem przez pierwsze lata nauki był wypchany książkami i zeszytami tornister. Lubiłem go. Na plecach leżał sztywno, a jak się biegło, to stukały w nim rozsypane kredki i ołówki. Żeby temu zapobiec, należało zakupić w ajencyjnym sklepie papierniczym piórnik. Posiadany przeze mnie był drewniany, miał przegródki na przybory szkolne i wysuwaną klapkę. Poza tym do podstawowego wyposażenia ucznia należały jeszcze ołówek, gumka-myszka do wycierania, drewniana linijka, ekierka i kątomierz, temperówka, do której wkładało się żyletkę, kolorowe kredki drewniane bądź świecowe, plastelina, cyrkiel blaszany o niezwykle prostej konstrukcji ze specjalnym miejscem na umieszczenie ołówka, liczydło i pióro składające się z obsadki wykonanej z drewna i wymienialnej stalówki.
Moje zeszyty z czasów wczesnoszkolnych.
W starszych klasach używało się do pisania wiecznego pióra napełnianego atramentem przy pomocy gumowego tłoczka. Mój pierwszy z nim kontakt był dość trudny, należało opanować technikę trzymania, a także pisania w taki sposób, aby ramieniem nie rozmazać tekstu, który znajdował się już w zeszycie. Z początku sprawiało mi to wiele trudności. Pojawiały się kleksy, toteż niezbędne do ich wywabiania było posiadanie bibuły.
Rok szkolny trwał od września do czerwca. Dzieci dwa razy w roku miały ferie świąteczne – bożonarodzeniowe i wielkanocne. Nie było natomiast ferii zimowych jak obecnie. Szkoła była placówką siedmioklasową i miała charakter koedukacyjny. Dziewczynki i chłopcy uczyli się wspólnie. Lekcje rozpoczynały się o godzinie ósmej i kończyły koło południa. W starszych klasach trwały one nieco dłużej. Pracownie wyposażone były w tablicę oraz dwuosobowe drewniane ławki z wyżłobieniem na pióro i otworem na kałamarz.
Edukacja w pierwszej klasie zapewnić miała zdobycie elementarnych umiejętności, w tym przede wszystkim opanowania czytania i pisania w stopniu zadowalającym. Stało się to możliwe dzięki korzystaniu z elementarza Mariana Falskiego z ilustracjami Jana Rembowskiego.
W pierwszych dwóch latach szkolnych program sięgał do klasycznych wzorców edukacyjnych. Jeden nauczyciel był odpowiedzialny za uczenie wszystkich przedmiotów, a były to: język ojczysty, rachunki, rysunek, roboty ręczne, śpiew i gimnastyka. Dopiero od trzeciej klasy edukować nas zaczęli pedagodzy wyspecjalizowani. Program szkolny został rozszerzony najpierw o przyrodę (łącznie z geografią) i historię. W piątej klasie doszedł jeszcze język rosyjski, w szóstej – fizyka, a w siódmej – chemia.
Religia została wprowadzona do szkoły w roku szkolnym 1958/59, a lekcje prowadziła katechetka pani Herominek. Jednakże z dniem 1 stycznia 1961 roku szkole nadano charakter całkowicie świecki. Nauczanie religii przeniesiono do kościoła. Z sal lekcyjnych usunięto krzyże.
W roku szkolnym 1961/62 w szkole utworzone zostały tzw. klaso-pracownie: biologiczna, fizyczno-chemiczna, historyczno-geograficzna, polonistyczna, matematyczna, zajęć praktycznych dla dziewcząt i chłopców, języka rosyjskiego. Wyposażono je w odpowiedni sprzęt i pomoce naukowe takie jak: telewizor, cztery radia, dwa rzutniki, mapy i globusy, dźwiękowy projektor filmowy, komplety przezroczy, dwa magnetofony, adapter. Dwuosobowe drewniane ławki zostały zastąpione wygodnymi stolikami uczniowskimi i krzesłami. Fundusze na ten cel uzyskano dzięki pomocy Komitetu Rodzicielskiego, czyli tzw. Rady Rodziców, która ściśle współpracowała z władzami szkolnymi, oferując pieniądze na wycieczki, pomoce dydaktyczne, artykuły papiernicze czy nagrody dla uczniów.
Do dziś mile wspominam jednodniowe szkolne wycieczki do Świerklańca, muzeum w Bytomiu czy Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie połączone ze zwiedzaniem Planetarium. Były również dwudniowe wyjazdy, na przykład do Krakowa i Wieliczki. A także dłuższe – nad polskie morze.
Przed nauczycielami czuło się duży respekt. Nikomu nie przyszła do głowy żadna próba niesubordynacji w stosunku do nich. Zazwyczaj kończyło się to od razu wezwaniem rodziców na dywanik do kierownika bądź wychowawcy klasy. W szkole panowała dyscyplina, niektórzy nauczyciele stosowali kary cielesne, wzmacniając w ten sposób efekty swej pracy dydaktycznej. Najczęściej były to uderzanie linijką bądź piórnikiem po rękach, pociąganie za uszy i wyzwiska takie jak: ty nieuku, leniu, ośle, wariacie. Już od pierwszej klasy wpajano nam podstawowe zasady dobrego zachowania. Uczeń na każde pytanie odpowiadał na stojąco. Cała klasa wstawała, kiedy ktoś z dorosłych wchodził do środka.
Nauczyciele, z którymi miałem do czynienia w podstawówce, to w większości ludzie wyjątkowo cierpliwi, chociaż rygorystyczni. Starali się traktować nas nadzwyczaj sprawiedliwie. Do dziś szczególnie miło wspominam niektórych z nich, choć większość już niestety nie żyje. Na czele kadry pedagogicznej w tym czasie stał kierownik, pan Edward Lipiński. Pomimo że był wymagającym nauczycielem i kierownikiem, cieszył się wielkim szacunkiem i uznaniem środowiska szkolnego. Moją pierwszą wychowawczynią była pani Elżbieta Fołtyn/Dubiel, a ostatnim – pan Michał Makowski.
W mojej pamięci zachowały się szkolne apele, które zazwyczaj odbywały się w poniedziałki przed rozpoczęciem lekcji. Zaczynały się odśpiewaniem patriotycznej pieśni (często był to Hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej Naprzód młodzieży świata). Potem następowała część oficjalna, na którą składały się komunikaty, zarządzenia i uwagi dotyczące zarówno negatywnego, jak i pozytywnego zachowania uczniów. Omawiana była frekwencja na lekcjach oraz przyczyny spóźnień. Te apele przyczyniły się do znacznego wyeliminowania wybryków chuligańskich w szkole.
Nauczyciele i uczniowie przed budynkiem szkoły przy ul. Szpitalnej.
W szkole obowiązywały jednolite mundurki szkolne: dziewczynki nosiły fartuchy w kolorze niebieskim, chłopcy – w czarnym, do kompletu z zapinanymi na guziki białymi kołnierzykami i tarczami, z nazwą i numerem szkoły, porządnie przyszytymi na prawym ramieniu. Broń Boże, gdy przyłapano ucznia, który nosił tarczę na agrafce! Wszyscy uczniowie mieli zazwyczaj podobne tornistry, zeszyty, a nawet stroje do gimnastyki.
Szkolna skala ocen składała się z czterech stopni. Najlepsza była piątka – stopień bardzo dobry. Natomiast dwójka była stopniem niedostatecznym. Każdy uczeń zobowiązany był posiadać dzienniczek ucznia. To właśnie tam zapisywane były wszystkie przewinienia lub wyróżnienia, a przede wszystkim otrzymane oceny z poszczególnych przedmiotów. W odpowiedniej rubryce było miejsce na podpis rodzica.
Dużą wagę przykładano do higieny. W tym celu w szkole zatrudnione były wyspecjalizowane pielęgniarki. Do ich obowiązków należało nie tylko sprawdzanie czystości rąk, uszu, stóp oraz szyi, ale również pilnowanie, czy paznokcie i włosy uczniów są odpowiednio krótko obcięte. Sprawdzano stopy, postawę i kręgosłup. Okresowo przeprowadzane były obowiązkowe szczepienia. Z uwagi na panującą w tym czasie powszechnie wszawicę skrupulatnie badano także, czy we włosach nie ma nieproszonych lokatorów.
Grono nauczycielskie kładło duży nacisk na rozwój sportu wśród młodzieży szkolnej. Dlatego dużą popularnością cieszył się działający na terenie szkoły SKS (Szkolne Koło Sportowe). W sali gimnastycznej, która została oddana do użytku nieco później niż szkoła, prowadzona była nie tylko gimnastyka, ale również niektóre gry sportowe takie jak na przykład siatkówka. Piłka nożna i ręczna, które odbywały się na boisku szkolnym, były domeną chłopców. Dziewczyny namiętnie grały w dwa ognie. Jeśli chodzi o lekką atletykę w postaci popularnego wówczas czwórboju (skok wzwyż i w dal, bieg na 60 metrów i rzut piłeczką palantową), to uprawiały ją zarówno dziewczyny, jak i chłopcy.
W okresie zimowym urządzane było lodowisko. Przy jego tworzeniu spontanicznie brało udział wielu uczniów, którzy później regularnie nie tylko próbowali uprawiać tam łyżwiarstwo figurowe, ale również rozgrywali mecze hokejowe, używając do tego celu prymitywnych kijów i drewnianego krążka. Dlatego gdy nastawały mrozy, wyciągało się ze schowka łyżwy. Miały one z przodu i w części tylnej ruchome „żabki”, które skręcało się specjalnym kluczykiem tak długo, aż płozy zostały dostatecznie mocno przytwierdzone do podeszew butów zimowych. Zimą nie stroniono również od używania sanek.
W okresie zimowym organizowane były również tzw. dni mleczne. Uczniowie podczas przerwy otrzymywali po dużym kubku gorącego mleka. Było to możliwe głównie dlatego, że opiekę nad szkołą objęła Powszechna Spółdzielnia Spożywców, której przewodniczącym Rady Nadzorczej był kierownik szkoły Edward Lipiński.
Kierownik szkoły Edward Lipiński w swoim gabinecie.
Na terenie szkoły prężnie działały organizacje szkolne takie jak zarządzająca szkolnym sklepikiem spółdzielnia uczniowska. Można tam było nabyć pieczywo, słodkie wypieki, słodycze i napoje orzeźwiające. Fundusze na zakupy czerpano ze Szkolnej Kasy Oszczędności (SKO), gdzie uczniowie skrzętnie składali pieniądze pochodzące przeważnie ze zbiórki makulatury, sprzedaży butelek czy złomu. Rzadko które dziecko otrzymywało wtedy od rodziców tzw. kieszonkowe. Informacje o posiadanych środkach pieniężnych zapisywano w specjalnych książeczkach.
Przez wszystkie lata swojej działalności moja szkoła przeszła bardzo duże zmiany. Główne wejście znajdowało się na poziomie zerowym i usytuowane było od strony ulicy Żwirki. Wchodziło się długim korytarzem, na którego końcu, po prawej stronie, była biblioteka.
Funkcję etatowego bibliotekarza pełniła emerytowana nauczycielka szkoły pani Eugenia Powiłańska. Do dyspozycji uczniów pozostawało prawie trzy tysiące książek, a liczba wypożyczeń sięgała pięciu i pół tysiąca. Pani Eugenia była osobą bardzo wymagającą i nieraz przepytywała nas z treści przeczytanej lektury. Do obowiązków uczniów należało prowadzenie dzienniczków lektur, w których skrzętnie zapisywało się każdą z przeczytanych książek.
Vis-à-vis biblioteki, po lewej stronie korytarza, mieściło się mieszkanie tercjana, czyli woźnego. Był nim pan Robert Jaksik, a do jego obowiązków należały między innymi obsługa kotłowni i dokonywanie drobnych napraw. O czystość w szkole dbały sprzątaczki.
Grono pedagogiczne w roku szkolnym 1960/1961. Przy stole siedzi Edward Lipiński.
W głównym holu na pierwszym piętrze oprócz klas znajdował się gabinet kierownika szkoły. Tam zlokalizowany był również pokój nauczycielski, który nie tylko służył nauczycielom do spędzania wolnego czasu podczas przerw między lekcjami, ale też pełnił funkcję palarni (oczywiście tylko dla grona pedagogicznego), gdyż na terenie szkoły obowiązywał zakaz palenia.
Na najwyższym piętrze umiejscowiona została reprezentacyjna i przestronna aula szkolna. Doskonałe miejsce na uroczyste obchody wszystkich świąt, głównie państwowych, i akademie z okazji rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego z wręczaniem wychowankom świadectw i nagród dla pilnych uczniów. Tam odbywały się tradycyjne choinki i imprezy noworoczne z potańcówkami dla uczniów szkoły. Z tą różnicą, że do dzieci nie przyjeżdżało Dzieciątko, a Dziadek Mróz.
Dużym uznaniem wśród młodzieży cieszyły się zwłaszcza wieczornice poświęcone twórczości wybitnych przedstawicieli polskiej literatury. Odznaczały się one ciekawym programem, podczas którego recytowano wiersze i śpiewano nastrojowe piosenki.
W Święto Pracy musieliśmy obowiązkowo uczestniczyć w pochodach pierwszomajowych, machając chorągiewkami i wznosząc patriotyczne hasła. Nie było to dla nas zbyt przyjemne przeżycie.
Za to 1 czerwca, kiedy świętowaliśmy Międzynarodowy Dzień Dziecka, było już znacznie przyjemniej. Rano do szkoły przychodziliśmy w strojach i kostiumach, poprzebierani jak na bal maskowy. Potem kolorowym korowodem maszerowaliśmy na Ogródki Jordanowskie, gdzie zabawom i tańcom nie było końca.
Dzień Dziecka na Ogródkach Jordanowskich w Szarleju. Drugi od lewej to ja.
Nasza szkoła była corocznie wizytowana przez rejonowego inspektora szkolnego. Jego kontrole miały na celu ocenę działalności statutowej szkoły, a przede wszystkim sprawdzenie, czy kształcenie i wychowanie uczniów oraz opieka nad nimi odbywają się w sposób prawidłowy. Wizytator miał prawo wstępu w charakterze obserwatora na zajęcia lekcyjne. Dla uczniów było to wyjątkowo stresujące przeżycie.
Rok szkolny 1961/62 był ostatnim, jaki było mi dane spędzić w murach tej szacownej szkoły. Byłem jednym z sześćdziesięciu dwóch absolwentów, którzy uzyskali tam wykształcenie podstawowe uprawniające do podjęcia nauki w szkole ponadpodstawowej. Z czego skrzętnie skorzystałem.
Jubileusz stulecia istnienia Miejskiej Szkoły Podstawowej przy ulicy Szpitalnej 9 w Piekarach Śląskich odbył się w czwartek 5 czerwca 2014 roku. Po zakończeniu uroczystej gali nastąpił punkt obchodów, który miał bardziej kameralny i mniej oficjalny wymiar. Było to długo oczekiwane sentymentalne spotkanie absolwentów z nauczycielami i wychowawcami w budynku starej szkoły. Okazja, by myślami cofnąć się w czasie i jeszcze raz zasiąść w szkolnych ławach z tymi, których ostatni raz widziało się kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat temu.
Odżyły wspomnienia, nie zabrakło też anegdot i dykteryjek przywołujących czasy szkolne. Największą ich skarbnicą okazały się przyniesione ze sobą stare zdjęcia.
Na zdjęciu zrobionym na dziedzińcu szkolnym przed pierwszymi w naszym życiu wakacjami uwidoczniona została cała klasa Ib wraz z wychowawczynią, panią Elżbietą Fołtyn/Dubiel. Uwagę zwraca nasz kolega Franciszek Klinkiert, który jako jedyny jest bez butów. Franek, jak sam nam tłumaczył, nie pochodził wcale z biednej rodziny, tylko bardzo oszczędnej. Bał się, żeby przypadkiem nie zniszczyć butów na przykład podczas gry w fusbal (piłka nożna), no bo wtedy w domu byłyby szmary (lanie).
Trzy zdjęcia wykonane zostały w klasie w roku szkolnym 1960/61, tuż przed wakacjami. Jest tam pani Natalia Król, która nas wtedy uczyła języka polskiego. Są moje koleżanki i koledzy, ale mnie niestety na nich nie ma. Zastanawialiśmy się, dlaczego tak się stało. Jak się później okazało, razem z moim serdecznym kolegą Stefanem Gendziwełną poszliśmy w ten dzień na wagary. Było to po raz pierwszy, ale zarazem i ostatni. Do dzisiaj tego żałuję.
Dlaczego akurat wtedy poszedłem na wagary?
Już w siódmej klasie pojechaliśmy na kilkudniową wycieczkę nad polskie morze. Zwiedziliśmy nie tylko Gdynię i Gdańsk, ale również Malbork, Gniezno i Poznań. W moim posiadaniu są dwa zdjęcia z rejsu statkiem na Westerplatte. Natomiast zaśmiewaliśmy się prawie do łez, wspominając, jak to nasz kolega Eugeniusz Sakowski podczas pobytu na plaży ku zdumieniu nas wszystkich i konsternacji wychowawców rozebrał się błyskawicznie i rzucił w morskie fale.
Dużo uciechy sprawiło nam również zdjęcie zrobione zimą 1959 roku. Podczas lekcji wychowania fizycznego wybraliśmy się uprawiać saneczkarstwo na pobliską „hałdę”, która usytuowana była na ulicy Karola Marksa (obecnie ulica Prymasa Stefana Wyszyńskiego) w pobliżu warsztatu samochodowego Piotra Musioła. Ktoś dostał na Dzieciątko (Gwiazdkę) skrzynkowy aparat fotograficzny marki „Druh” i chciał się przed nami nim pochwalić. Na zdjęciu na śniegu siedzą: Jerzy Łapok, Franciszek Kamiński i Eugeniusz Moj. W górnym rzędzie stoją trzy osoby, ale jedynie mnie ustawionemu w środku widać pół głowy. Niestety nie udało nam się ustalić, kim są pozostałe dwie osoby ani czyj był aparat.
Jeździec bez głowy, a nawet dwóch...
Ktoś przyniósł również zdjęcie zrobione w gabinecie kierownika szkoły. Edward Lipiński (pseudonim „Miś”) to postać, o której już wówczas krążyły legendy. Kierownikiem szkoły został 1 września 1953 roku, a przed wojną uczył w Publicznej Powszechnej Szkole w Lidzie na Wileńszczyźnie. Mówił z takim śpiewnym litewskim akcentem. Co drugie zdanie kończył wyrazem „oj”. Nam w pamięci utkwiło zdarzenie, kiedy to na porannym szkolnym apelu chwalił się: „Dostaliśmy list z Irkucka. Oj, z Irkucka”.
Podczas naszej siedmioletniej nauki w szkole podstawowej mieliśmy aż sześciu wychowawców. Najbardziej lubianym spośród nich był Czesław Wylężek, pseudonim „Tarzan”. Jego kariera nauczycielska została przerwana na skutek powołania do służby wojskowej. Nigdy już nie wrócił do szkoły. Nikt nie wie, jakie były jego dalsze losy. W naszych wspomnieniach pozostał list z jednostki, który do nas napisał. Wysłuchaliśmy go z wielkim wzruszeniem. Niejedna dziewczyna podczas czytania miała łzy w oczach.
Chociaż nie uczył wychowania fizycznego, już w piątej klasie zabrał nas na międzyszkolny mecz piłki ręcznej na Osiedle Wieczorka do Szkoły Podstawowej nr 10 (obecnie Zespół Szkół Specjalnych przy ulicy Armii Krajowej 2). Naszym przeciwnikiem była drużyna składająca się z uczniów klasy siódmej, toteż ponieśliśmy drastyczną klęskę. Ta porażka była dla nas lekcją pokory. Zaczęliśmy mocno trenować i wkrótce osiągać coraz lepsze rezultaty.
W siódmej klasie pod okiem pani Małgorzaty Stolka-Tobor, która była wówczas mistrzynią Śląska w rzucie oszczepem, awansowaliśmy do finału międzyszkolnego turnieju piłki ręcznej zorganizowanego w Piekarach Śląskich. Tak się złożyło, że w dniu, w którym rozgrywany był finał, do naszego miasta zawitał cyrk. Była to w tamtych czasach wielka atrakcja nie tylko dla dzieci, ale również dla dorosłych. Niestety większość zawodników naszej drużyny wybrała występy cyrkowców i w okrojonym składzie doznaliśmy ponownie sromotnej porażki.
Ze swojej strony nieskromnie dodam, że jako bramkarz godnie reprezentowałem naszą szkołę, pomimo że moim rywalem był Jan Matysek, który w późniejszych latach był bramkarzem reprezentacji Polski juniorów, a potem pierwszoligowych bytomskich „Szombierek” i wałbrzyskiego „Zagłębia”. Jan Matysek, pseudonim „John”, swoją karierę piłkarską zakończył w USA, a jego syn Adam był pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski.
Nadzieje polskiej piłki... trzeci od lewej z siatką na kolanach to ja.
Budynek szkoły podstawowej położony u zbiegu ulic Szpitalnej i Żwirki został wybudowany od podstaw na potrzeby szkolne. Jedną z ważniejszych jego cech była i jest wielofunkcyjność. Do roku 1970 obok Miejskiej Szkoły Podstawowej nr 1 siedzibę miała tam również Miejska Szkoła Podstawowa nr 3. W roku 1959/60 rozpoczęto realizację eksperymentu pedagogicznego polegającego na tym, że część uczniów klasy piątej MSP nr 3 została przeniesiona do klasy piątej MSP nr 1 i odwrotnie.
Już pierwszego dnia, kiedy pan kierownik wprowadził do naszej klasy grupę nowych koleżanek i kolegów, doznałem olśnienia. W oko wpadła mi jedna z dziewcząt, która uczesana była w tak modny wtedy koński ogon. Tak. To było młodzieńcze uczucie. Moja pierwsza – płomienna, ale niewinna – miłość.
Chodziliśmy potem do tej samej klasy piekarskiego liceum ogólnokształcącego, chociaż nasze uczucie nieco osłabło. Po maturze wyjechała do Cieszyna kontynuować naukę w pomaturalnej szkole pedagogicznej. Została nauczycielką. Uczyła w szkole podstawowej w Kozłowej Górze, a potem wyjechała do Niemiec. Gdy przeszła na emeryturę, wróciła do kraju. Mieszka w Kozłowej Górze.
Spotykamy się co jakiś czas w gronie absolwentów. Tych, którzy jeszcze żyją, a mieszkają niedaleko i nie stronią od dawnych przyjaźni.
A mamy co wspominać.
Zygmunt Schaefer