Czym jest odwaga, miłość do Ojczyzny i praca dla niej? Wszystkim, co możemy znaleźć w życiorysie Franciszka Zająca z Kozłowej Góry. Wspomnienia córki Ireny zawarte w drugiej części niniejszego artykułu zainspirowały nas do sięgnięcia do źródeł archiwalnych dokumentujących sylwetkę kozłowogórskiego powstańca i działacza niepodległościowego.
Anno Domini 1889...
Franciszek Zając urodził się 10 października 1889 roku w Kozłowej Górze w rodzinie górnika Tomasza Zająca i Franciszki z domu Szulc. Ukończył 8-letnią szkołę powszechną i 3-letnią uzupełniającą. Następnie pracował w kopalni jako palacz. Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej angażował się w działalność polskich organizacji, m.in. Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół". W 1911 roku założył w rodzinnej miejscowości Towarzystwo Śpiewu "Halka", za co prześladowały go pruskie władze. Funkcję prezesa chóru pełnił w latach 1911-1914 i 1926-1929.
Franciszek Zając na fotografii z okresu międzywojennego. Zbiory Ireny Rak.
Wojenny los
W czasie I wojny światowej został zaciągnięty do armii niemieckiej (66 pułk piechoty), gdzie służył w okresie od 1 listopada 1915 do 1 listopada 1916 roku. Następnie przebywał w niewoli francuskiej. W czerwcu 1918 roku, będąc we Francji, wstąpił do Armii Hallera (I Bateria 11 Pułku Artylerii Ciężkiej). Do kraju wrócił 3 maja 1919 roku i brał udział w walkach z Ukraińcami o Galicję Wschodnią, a następnie przy zajęciu Pomorza. W Armii Hallera uzyskał stopień porucznika.
Franciszek Zając w niewoli francuskiej w trakcie I wojny światowej. Źródło: halka.vot.pl.
Powstaniec śląski
Rok później wrócił w rodzinne strony i zaangażował się w walkę niepodległościową w trakcie powstań śląskich pod pseudonimem "Wąsik" vel "Stranz" ("Stransz"). Po klęsce I powstania śląskiego nie uszedł poza granice Górnego Śląska do Polski, ale wrócił do domu w Kozłowej Górze, co było aktem dużej odwagi, ponieważ żołnierze niemieckiego Grenzschutzu prześladowali śląskich powstańców. Z artykułu opublikowanego w "Gazecie Opolskiej" dowiadujemy się, że 20 sierpnia 1919 roku o godz. 3.30 nad ranem Niemcy wkroczyli do jego domu i, dokonując rewizji, znaleźli przy nim orzełki i legitymację członkowską. Następnie pobili go i przywiązali do dwóch koni, które popędzono przez wieś. Sponiewieranego przez Niemców powstańca zawleczono aż do więzienia w Tarnowskich Górach, gdzie zupełnie wyczerpanemu i okaleczonemu wręczono biało-czerwoną flagę i kazano krzyczeć, że jest „polskim królem”.
"Gazeta Opolska", 1919, R. 29 [właśc. 30], nr 202.
"Prawda. Tygodnik Poświęcony Sprawom Śląska Górnego", 1919, R. 1, No 11.
Po amnestii Franciszek Zając wrócił do domu ze śladami pobicia na całym ciele. Siła charakteru nie pozwoliła mu się poddać. Uczestniczył w kolejnych powstaniach. Po II powstaniu śląskim został zastępcą tarnogórskiego komendanta powiatowego Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska. W czasie III powstania śląskiego walczył w 8 Tarnogórskim Pułku Piechoty. W opinii Jana Zejera (ps. „Kern” vel „Zgrabny”) - dowódcy powstańców tarnogórskich - Franciszek Zając wykonywał swoje obowiązki dowódcze sumiennie. Doceniał jego zdolności wywiadowcze i wojskowe mimo niewielkiej formacji powstańczej w południowym obwodzie powiatu tarnogórskiego. Franciszek Zając jako zastępca Jana Zejera organizował Straże Obywatelskie, Straże Kopalniane i Policję Zieloną. W III powstaniu przyczynił się do zajęcia Tarnowskich Gór przez powstańców.
Od lewej siedzą: A. Zgrzebniok, J. Zejer, F. Zając. Źródło: www.historialubliniec.slask.pl.
Na polskim Śląsku
Po ustaniu walk Franciszek Zając pełnił funkcję prezesa powiatowego zarządu Związku Byłych Powstańców. Po wprowadzeniu polskiej państwowości na Górnym Śląsku został Naczelnikiem Urzędu Okręgowego w Bobrownikach Śląskich (Tarnowskie Góry). W latach 1926-1930 był kierownikiem Państwowej Hurtowni Wódek w Tarnowskich Górach. W swojej działalności społecznej i samorządowej w okresie międzywojennym pełnił funkcję członka komisarycznego Wydziału Powiatowego na powiat tarnogórski. Zasiadał też w Głównej Komisji Wyborczej w wyborach do Sejmu Śląskiego dla Okręgu nr 3 z siedzibą w Królewskiej Hucie (Chorzowie).
Dokument z Centralnego Archiwum Wojskowego
Odwet za powstańczą kartę
W czasie II wojny światowej był represjonowany. W kwietniu 1940 roku trafił do niemieckiego aresztu w Tarnowskich Górach, a następnie został przetransportowany do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Sześć tygodni później przeniesiono go do KL Dachau, a później do KL Mauthausen-Gusen (nr 2511), gdzie zginął 15 sierpnia 1941 roku.
Osierocona rodzina
Franciszek Zając był żonaty z Agnieszką z domu Pyka, z którą miał czworo dzieci:
- Wandę (ur. 27 stycznia 1922 r.)
- Henryka (ur. 14 lipca 1924 r.)
- Irenę (ur. 26 czerwca 1926 r.)
- Czesława (ur. 5 sierpnia 1928 r.)
Franciszek i Agnieszka Zającowie z dziećmi. Zbiory Ireny Rak.
Za zasługi
Za swoją działalność na rzecz Ojczyzny został odznaczony następującymi honorami:
- Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari (w dniu 26 sierpnia 1922 roku przez Józefa Piłsudskiego w Lublińcu)
- Krzyżem Walecznych
- Krzyżem P.O.W. (Odznaką pamiątkową Polskiej Organizacji Wojskowej)
- Srebrnym Krzyżem Zasługi
- Gwiazdą Górnośląską
- Krzyżem na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi
Dokumenty z Centralnego Archiwum Wojskowego
Poniżej prezentujemy wspomnienia 97-letniej córki Franciszka Zająca, Ireny Rak, która wróciła pamięcią do bolesnych czasów II wojny światowej. Oto jej relacja.
Mój ojciec. Historia prawdziwa
Ta historia ma swój początek dużo, dużo wcześniej, ale dla mnie zaczęła się we wrześniu 1939 roku, gdy miałam 13 lat. Do Kozłowej Góry, gdzie mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem, zaczęli wjeżdżać samochodami i motorami niemieccy żołnierze. Mieszkańcy wylegli na ulicę, niektórzy z nich witali najeźdźców kwiatami, ściskali ich i całowali, pokazując, jak cieszą się z ich przyjazdu.
A ja? Ja wróciłam do domu z płaczem, bo dzięki mojemu ojcu, Franciszkowi Zającowi, byłam wychowana w ogromnym poszanowaniu do Ojczyzny.
Mój tatuś był wielkim patriotą, walczył w pierwszej wojnie światowej, brał udział w powstaniach śląskich, był oficerem, który z rąk samego marszałka Józefa Piłsudskiego otrzymał krzyż Virtuti Militari. W naszej rodzinie szacunek do Polski, duma z niej i potrzeba walki w obronie jej niepodległości były wpajane dzieciom od najmłodszych lat.
Tata wiedział, że ze względu na swoją przeszłość nie będzie mógł żyć spokojnie, gdy przybędą Niemcy. Już pod koniec sierpnia, gdy wieści o wojnie stawały się coraz bardziej prawdopodobne, kazał mamie naszykować nasze rzeczy, aby w każdej chwili móc opuścić dom i udać się w miejsce, gdzie okupanci nas nie znajdą, a on będzie mógł z nimi walczyć. Jak każdy ówczesny Polak wierzył, że dzięki naszym sprzymierzeńcom wojna potrwa najwyżej kilka miesięcy i wkrótce będą mogli wrócić do Piekar Śląskich.
Moja matka, Agnieszka, kobieta bardzo odważna i zdecydowana, nie chciała się na to zgodzić. Mówiła, że na poniewierkę z dziećmi nie pójdzie, a jak ma zginąć, to woli tutaj, na swojej ziemi. Ojciec jednak nie miał wyjścia – żeby nas nie narażać, opuścił dom. To jednak okupantom nie wystarczyło.
Już po kilku dniach oddział żołnierzy wpadł do naszego domu, wywracając wszystko do góry nogami, grzebiąc w szafach, łóżkach, kuchennych rzeczach, a nawet w sianie na strychu, krzycząc po niemiecku: „Gdzie jest Franciszek Zając?”. My tego nie wiedzieliśmy, bo tata nam nie powiedział, gdzie się zatrzyma.
W odwecie Niemcy zamknęli naszą restaurację, z której się utrzymywaliśmy, a nasz dom rodzinny upaństwowili. Zaczęła się nasza gehenna; nie było ojca, nie mieliśmy z czego żyć, utrzymywaliśmy się z niewielkiej renty inwalidzkiej po dziadku, a było nas wtedy sześcioro: mama, babcia, ja Irena (lat 13), młodszy brat Czesław (lat 11), starszy brat Henryk (lat 15) i starsza siostra Wanda (lat 17). Żyliśmy w ciągłym strachu, stale obserwowani, za naszymi plecami wciąż szeptano, nawet w domu nie byliśmy bezpieczni, bo co rusz ktoś zaglądał nam do okien.
Po dwóch tygodniach w naszym domu zjawił się ojciec, któremu zaproponowano ucieczkę za granicę, ale on nie wyobrażał sobie, że mógłby zostawić nas i swoją ukochaną, znów zniewoloną Polskę. Nie była to jednak mądra decyzja, gdyż już następnego ranka przybył wóz z uzbrojonymi po zęby żołnierzami i gestapowcami, wpadli do domu i kazali się ojcu ubierać. Matka ojca, nasza babcia, podeszła do jednego gestapowca i zapytała:
– Panocku, kaj go bydziecie prowadzić?
Wtedy z tej hitlerowskiej bandy wyskoczył jakiś cywil i krzyknął do niej:
– Deutsch sprechen!
Babcia miała wtedy prawie 90 lat, ojciec był jej najmłodszym synem i ta biedna, kochana kobieta skuliła się pod jego nienawistnym spojrzeniem i odeszła na bok, a mnie ogarnęła taka złość na tego krzyczącego potwora, który tak wystraszył moją babcię, że postanowiłam sobie po zakończeniu wojny, gdy będziemy już żyć w wolnej Polsce, poszukać tego łotra, aby się zemścić (nie musiałam tego robić, bo po wojnie ten człowiek chciał uciec za granicę, ale wcześniej ktoś go zastrzelił).
Gestapowcy zabrali tatę do więzienia w Tarnowskich Górach, był tam trzy miesiące, wrócił w grudniu, w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Cieszyliśmy się ogromnie, że jest z nami, ale to, co opowiadał o pobycie tam, poruszyło moje serce i na zawsze zostało w mojej pamięci.
W więzieniu od razu wrzucili go do celi o wymiarach metr na metr zwanej korcem, nie było tam okna, a z góry nieustannie kapała woda, było strasznie zimno, nie można się było położyć, a nawet usiąść z wyprostowanymi nogami. Dzień w dzień go przesłuchiwano, bito i dręczono za to, że był patriotą, walczył o odłączenie Śląska od Niemiec i działał na rzecz Polski. Niestety, fakt, że go wypuszczono, nie oznaczał końca reperkusji dla mojego taty, dał nam tylko złudną nadzieję, że już zostanie z nami.
Po kilku miesiącach spokoju na nasze podwórko wpadła kuzynka Helenka, wołając: „Wujku uciekaj, jadą po ciebie”. Mieszkała ona na początku uliczki i słyszała, jak Niemcy pytają, gdzie mieszka Franciszek Zając, więc przybiegła opłotkami go ostrzec. Ojciec, zamiłowany ogrodnik, w tym momencie ogradzał podwórko, z którego chciał zrobić dodatkowy ogród. Słysząc Helenkę, rzucił trzymany w ręce młotek, zrobił krok do tyłu, ale auto, które po niego przyjechało, stało już przed domem i nie zdążył uciec. Niemcy wpadli na podwórko i nie zważając na patrzące dzieci, pomagając sobie kopniakami, zabrali go.
Wtedy widzieliśmy go ostatni raz. Moja mama także była wtedy na podwórku, bo wyszła z domu, żeby zawołać nas na obiad. Do dziś pamiętam talerze z parującym krupnikiem – stały na stole, wypełniając kuchnię cudnym aromatem, ale nikt nie jadł…
Wiosną 1940 roku kończyłam siódmą klasę. Chodziła do ze mną pewna dziewczyna, z którą uczyłam się jeszcze przed wojną w polskiej szkole. Gdy odezwałam się do niej po polsku, odpowiedziała mi po niemiecku, że nie rozumie. Mój Boże, co za fałsz był w tych ludziach, którzy w jednym momencie stawali się „prawdziwymi” Niemcami, mimo iż przed wojną byli zadeklarowanymi Polakami. A ja tak kochałam Polskę – moją Ojczyznę. Wieczorami pisałam wiersze o niej, bardzo smutne, ale osnute nadzieją, że będzie kiedyś wolna, a my razem z nią.
O ojcu nic nie wiedzieliśmy przez kilka miesięcy, aż wreszcie przyszedł pierwszy list od niego, z którego dowiedzieliśmy się, że został wywieziony do Mauthausen-Gusen w Austrii. Był to pierwszy, a zarazem najcięższy obóz koncentracyjny utworzony poza granicami III Rzeszy, który służył do eksterminacji polskiej inteligencji. List był bardzo krótki, bo ilość linijek była ograniczona, zaś zwroty, które niemieckiej cenzurze się nie podobały, zostały usunięte. Raz w miesiącu mogliśmy pisać do niego, bardzo uważając na słowa, gdyż nasze listy były cenzurowane i gdyby się coś Niemcom nie spodobało, to ojciec mógłby w ogóle listu nie dostać, a wiedzieliśmy, że to dla niego ogromna, być może nawet jedyna radość, gdy może czytać nasze słowa.
W październiku wypadały urodziny taty, a ja wysłałam mu kolorową kartkę urodzinową, co było zabronione i zazwyczaj kończyło się tym, że więzień jej nie dostawał, tym razem jednak się udało! O wielkiej radości ojca na widok kartki oraz moich życzeń dowiedziałam się dopiero po wojnie od współwięźniów, którzy przeżyli i po powrocie opowiedzieli nam o tej chwili.
W 1941 roku tata napisał do mamy, żeby poszła do pewnego pana, z którym przyjaźnił się przed wojną. Był on Niemcem, a ojciec bardzo mu pomógł, gdy chcieli go wydalić z Polski. Wstawił się za nim, a jako zasłużony dla Polski obywatel miał wielki posłuch i dzięki temu załatwił mu dalszy pobyt w Polsce. Ów Niemiec piastował w czasie okupacji wysokie stanowisko, znał ważnych ludzi i miał wiele możliwości, aby załatwić różne sprawy, i ojciec wierzył, że pomoże mu odzyskać wolność. Mama poszła do niego, bardzo prosiła o wstawienie się za tatą, błagała go nawet na kolanach, niestety nic to nie dało, nie czuł się on zobowiązany do odwdzięczenia się ojcu.
Dwa miesiące później otrzymaliśmy dokument zgonu ojca, w którym było napisane, że zmarł na zawał serca 15.08.1941 roku. Miał 52 lata.
Po otrzymaniu zawiadomienia o śmierci męża mama została wezwana do Gestapo. Kazali jej wybrać sobie z góry łachmanów – brudnych, zawszonych, zakrwawionych i śmierdzących – ubranie mojego ojca, a za 20 marek chcieli sprzedać jej jego prochy. Moja mama – typowa Ślązaczka, odważna, dumna i niepokorna – powiedziała, że zabrali jej męża i ojca dzieci żywego i zdrowego, że jego prochy i brudne łachmany nie są jej potrzebne i niech sobie je zostawią. Mamę przed aresztowaniem uchroniło prawdopodobnie tylko to, że bardzo dobrze mówiła po niemiecku, bo gestapowcy grozili jej i straszyli, że wsadzą ją do więzienia, ale ona nie okazywała strachu i na wszystko miała odpowiedź.
Podczas mszy świętej pogrzebowej na katafalku stała pusta trumna przykryta tylko kirem żałobnym. Miałam 15 lat i płakałam na cały głos na myśl, że już nigdy nie zobaczę tego wspaniałego człowieka. Bardzo przeżyłam tę śmierć, byłam bowiem ulubienicą ojca; Bóg obdarzył mnie pięknym głosem, a tata uwielbiał, jak śpiewałam.
Ojciec był założycielem i pierwszym prezesem chóru „Halka” w Kozłowej Górze. Chór powstał 11.11.1911 roku w tajemnicy przed Niemcami, było to bowiem jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Chórzyści spotykali się na próbach w starej chacie na końcu wsi, śpiewając polskie i śląskie pieśni. Kiedy po wojnie „Halka” się reaktywowała, zostałam w niej solistką i śpiewałam wiele lat, tym samym czcząc pamięć jej założyciela. Za każdym razem, gdy śpiewałam, wyobrażałam sobie, że gdzieś tam w górze on to słyszy, uśmiecha się i cieszy, że dobrze wykorzystuję dar boży.
Dziś, w roku 2022, skończyłam 96 lat i choć ciało mam schorowane, to pamięć mi nie szwankuje i doskonale pamiętam szczegóły różnych historii i swoje uczucia z tych jakże odległych czasów.
Bardzo ubolewam, że tata nie mógł poznać mojego męża i czwórki naszych dzieci, że zabrano mu możliwość bycia dziadkiem i pradziadkiem. Ja jakby w jego zastępstwie jestem babcią ośmiorga wnuków, prababcią dziesięciorga prawnuków i praprababcią dwojga praprawnuków.
Mam dużą, cudowną rodzinę, ale w sercu i pamięci zawsze będzie miejsce dla mojego tatusia, którego nić życia została tragicznie przerwana w tak młodym wieku. Wierzę jednak głęboko, że gdy pan Bóg zabierze mnie z tego świata, jeszcze się z nim spotkam.
oprac. Irena Rak, Aleksandra Zajonc
Irena z przyszłym mężem Janem w 1942 roku. Źródło: Izba Regionalna w Piekarach Śląskich.
Irena Rak w dniu ślubu 28 października 1942 roku. Źródło: Izba Regionalna w Piekarach Śląskich.
Literatura:
- Centralne Archiwum Wojskowe, sygn. I.482.78-7555, VM.
- "Gazeta Opolska", 1919, R. 29 [właśc. 30], nr 202.
- Czasopismo "Śpiewak Śląski".
- J. Pfaff, Tarnowskie Góry i okolice w okresie powstań śląskich i plebiscytu Górnośląskiego, Tarnowskie Góry 2022.