Dom mojego dzieciństwa

Historia domu mojego dzieciństwa przy obecnej ulicy Miarki 17 zaczęła się na początku XX wieku, kiedy to „staroszek” (pradziadek) Emanuel Lubos własnymi rękami rozpoczął jego budowę, doprowadzając do powstania solidnej kamienicy mieszkalnej z czerwonej cegły, wielorodzinnej, w połowie podpiwniczonej, trzykondygnacyjnej, o powierzchni 384 metrów kwadratowych.

Ten stary dom po nocach mi się śni.
Nie wrócą nigdy już tamte beztroskie dni.

W kamienicy znajdowało się dziewięć lokali mieszkalnych. Na drugim piętrze mieszkały rodziny: Kołodziejów z synem Eugeniuszem, Dudów z synem Stefanem i Tomali z synem Czesławem. Na pierwszym piętrze oprócz mnie z bratem Grzegorzem i moimi rodzicami przebywały jeszcze rodziny: Kaletów z dwiema córkami i Szramów z córką Ingą. Na parterze jeden z lokali zajmowały moja babcia Maria oraz ciotki Marta i Zefka, drugi – pani Kaczmarczykowa, a trzeci – rodzina Jaksików z synem Andrzejem i córkami Hanką i Haliną.

Projekt przebudowy elewacji kamienicy. Źródło: Zbiory prywatne Zygmunta Schaefera.

Kamienica miała odpowiedni dostęp do drogi publicznej, jaką jest ulica Karola Miarki, kiedyś nazywana Polną lub Cmentarną, a w czasie wojny Feldstrasse. Drzwi z kamienicy prowadziły prosto na plac (podwórze), na który można było również wejść lub wjechać przez „ajnfart” (dwuskrzydłową bramę wjazdową), na przykład przy okazji opróżniania szamba lub wywozu śmieci z „hasioka” (śmietnika, popielnika). Z tego względu to właśnie śmietnik o betonowych ścianach, przykryty blaszaną płytą zyskał swoje miejsce vis a vis „ajnfartu”. W dobie braku nakazu segregacji śmieci służył on do gromadzenia popiołu z pieców oraz odpadów i innych niepotrzebnych rzeczy.

Na naszym placu skupiało się życie międzysąsiedzkie. Był on nieduży, obejmował raptem około 50 metrów kwadratowych. Miał kształt prostokąta. Był wybrukowany i stanowił zamkniętą przestrzeń, a od sąsiedniego placu odgradzał go drewniany płot. Można było tam odpocząć i spędzić czas z przyjaciółmi. Młodzież, głównie dzieci, zamieszkująca nasz dom uwielbiała przebywać na placu od rana do wieczora, z przerwą na posiłek, który stanowiła czasami „sznita” (kromka) chleba z „fetem” (smalcem), krupniokiem lub kiszonym ogórkiem.

Bez znaczenia, czy padał deszcz, czy było zimno. Po szkole młodzi rzucali torby i pochłonięci wspólną zabawą żyli w swoim własnym świecie. Toteż opanowali do perfekcji sposoby uprzyjemniania sobie czasu.

Najbardziej popularna była gra w „cebole”. Używało się do tego starych przedwojennych monet, nie tylko polskich. Następnie uderzało się jedną z nich w ceglany mur kamienicy, starając się, żeby poleciała jak najdalej. Następny ruch należał do przeciwnika, którego zadaniem było uderzenie monetą w mur w taki sposób, aby po opadnięciu znalazła się ona jak najbliżej poprzedniej. Szczytem maestrii było nakrycie monety przeciwnika własną. Nakryta moneta przechodziła na własność tego, który dokonał tej sztuki.

Drugą taką grą, wymagającą dużej zręczności, był nóż („messer”). Próbowało się go wbić w ziemię z różnych części ciała takich jak rączka, paluszki, łokieć, ramię, czółko, nos, bródka. Jeśli się nie udało, to kolej przechodziła na przeciwnika.

Graliśmy w kozła. Rzucało się „balą” (piłką) o ścianę, a po odbiciu trzeba było ją przeskoczyć. Gdy piłka ugrzęzła między nogami rzucającego – odpadał. Bawiliśmy się w berka, chowanego lub szukanego, a zakamarków do tego celu w naszej kamienicy było sporo. Mieliśmy też swoje wyliczanki takie jak chociażby „Trompf”. „Siedzi anioł w niebie, pisze list do ciebie, jakim atramentem?” Ten, na kogo trafiło, odpowiadał na przykład: czerwony. „Czy ty ten kolor masz? To mi go zaraz pokaż”. Jeżeli następny wskazany nie miał nic koloru czerwonego – przegrywał.

Uprawialiśmy namiętnie „fusbal” (piłkę nożną), najczęściej na jedną bramkę ze względu na małe gabaryty podwórka. Przybieraliśmy nazwiska swoich idoli. „Torlatę” (bramkę) malowaliśmy kredą na płocie. Pokrewną „fusbalu” była gra w „kiepry”. W podbijaniu piłki głową mistrzem (nie chwaląc się) byłem ja. Ta umiejętność pozwalała mi również na efektywne zdobywanie bramek, chociaż moją profesją była gra w bramce. Umiejętność tę odziedziczyłem po ojcu, który grał na pozycji bramkarza w KS „Polonia” Piekary Śląskie.

Dziewczyny uwielbiały zabawy rozciągniętą skakanką. Podczas gdy dwie nią kręciły, pozostałe skakały. W zabawie mogło uczestniczyć kilka osób. Nie gardziły też grą w grzyba (klasy), która polegała na namalowaniu na ziemi siedmiu kwadratów i jednego kółka na szczycie. Należało, używając kamyka, trafić w odpowiednie pole i za pomocą podskoków stanąć na nim obydwoma nogami. Odpadała ta, która straciła równowagę i nastąpiła na linię. Dziewczyny najbardziej jednak lubiły grę w paciorki (koraliki). W tym celu robiło się dziurę w ziemi (tzw. ducka) i następnie z pewnej odległości próbowało się zgiętym palcem umieścić go w dołku. Każdy paciorek, który tam trafił, przechodził na własność wrzucającej.

Ozdobą naszego podwórka był kasztan. Kiedy urodziłem się w 1948 roku, on już tam rósł. A my razem z nim. Dziś jego wysokość sięga prawie 20 metrów, a masywny pień, ze względu na podeszły wiek drzewa, pokryty jest mocno popękaną ciemną, szaro-brązową korą. Gdy szukaliśmy cienia w skwarne letnie popołudnia, to zapewniała nam go jego rozłożysta, gęsta korona oraz mocne, wzniesione w górę konary.

Na podwórzu usytuowane były również pomieszczenia stanowiące uzupełnienie piwnic. Służyły do przechowywania narzędzi, drewna, węgla, a później także rowerów i motorowerów (komórki – „kamerliki”). Czasami wykorzystywano je do hodowli drobnego inwentarza takiego jak króliki czy kury (chlewiki). Chlewiki wykonane z cegły palonej były dwupiętrowe z jednospadowym dachem i drewnianymi drzwiami. Otaczały podwórko z dwóch stron. W środku pomiędzy nimi znajdował się chlew specjalnie przystosowany do hodowli wieprzków (świń).

Do chlewików przylegały trzy „klozety” (kabiny ustępowe), gdzie lokatorzy załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne. Tak było do początku lat 60. ubiegłego wieku, kiedy podczas generalnego remontu instalacji wodno-kanalizacyjnej zastosowano rury o większym przekroju. Pozwoliło to na indywidualne wyposażenie poszczególnych mieszkań w łazienki i ubikacje z prawdziwego zdarzenia.

Istniejąca w naszej kamienicy sieć wodociągowa pozwalała mieszkańcom korzystać z bieżącej wody. Zlewy zabudowane były nie tylko w mieszkaniach, ale nawet na półpiętrach. Nie było za to niestety „waszkuchni” (pralni). Nie było także jeszcze pralek mechanicznych. Dlatego każda gospodyni miała w domu balię, „waszbret” (tarkę do prania, zazwyczaj z blachy ocynkowanej w drewnianej ramie) oraz małe maglownice. Gotowanie bielizny i pranie odbywało się w kuchni, a czasami na strychu. W mieszkaniach nie było również odrębnego pomieszczenia przeznaczonego do utrzymywania czystości i higieny osobistej. Z tego względu „antryj” (przedpokój) stawał się raz w tygodniu (w sobotę) łazienką.

Za chlewikami i wychodkami znajdował się niewielki kawałek gruntu, na którym z upływem czasu powstał ogródek z rabatami, krzewami, roślinami ozdobnymi, drzewami owocowymi i warzywniakiem. Całość uzupełniały huśtawki, sadzawka, piaskownica i altanka. Ten przydomowy ogródek był miejscem wypoczynku i relaksu dla całej naszej rodziny. Do tradycji należało, że w poranek wielkanocny szukaliśmy porozkładanych przez „zajączka” w różnych jego zakamarkach czekoladowych jaj. W okresie letnim moja babcia Maria, mama Leonia, ciocie Marta, Zefka, Marcia, Walerka i Krysia przychodziły do ogródka już z samego rana. Po lekcjach dołączaliśmy do nich ja, mój brat Grzegorz, kuzynki Benia, Asia i Ola oraz kuzyn Andrzej. A na koniec pojawiali się powracający z pracy mój ojciec Ryszard i wujkowie Witold, Jerzy i Henryk. Tam jedliśmy ugotowany w altance obiad. Potem była „sfacyna” (podwieczorek) z owocowym ciastem zapijanym przez dzieci „malz kawą” (kawą zbożową) z mlekiem. Dorośli pili oczywiście „bonkawę” (kawę prawdziwą) ze śmietanką. Po kolacji, pełni wrażeń, wracaliśmy do domowych pieleszy, by nazajutrz rozpocząć powtórkę z rozrywki.

Wybornie smakowały kompoty z hodowanych na ogródku owoców takich jak rabarbar, agrest, wiśnie i czereśnie. Nie mniej dobre były śliwkowe i jabłkowe „kołoce” (ciasta drożdżowe) i winogronowe wino. Do obiadu podawano warzywa i kartofle uprawiane w przydomowym warzywniaku. Doskonale pamiętam, jak całą rodziną przystępowaliśmy do ich sadzenia, a jesień do dziś kojarzy mi się z wonią palonej naci ziemniaczanej. Po wykopkach się ją zbierało, dorzucało drzewo i robiło „ogromno fojera” (ognisko). To był zapach mojego dzieciństwa.

Zygmunt Schaefer. Źródło: Zbiory prywatne autora.

Do dzisiaj nie mogę zapomnieć również spędzanych corocznie na ulicy Karola Miarki świąt Bożego Narodzenia. Jako „bajtel” (małe dziecko) już od pierwszego grudnia deptałem rano, jak jeszcze było ciemno, na roraty. Dwudziestego czwartego, gdy wracałem z kościoła, w całym familoku czuć było świętami. Ojciec stroił choinkę osobiście, a my z bratem mogliśmy się tylko przyglądać i podziwiać. Zajmowało mu to sporo czasu, ale efekt był imponujący. Drzewko lśniło szklanymi srebrnymi bombkami. Oprócz tych tradycyjnych okrągłych były również podłużne, przypominające zwisające z drzewa sople. Z gałązek, które były obłożone przypominającą śnieg watą, zwisała lameta. Całość uzupełniały włosy anielskie – ozdoba choinkowa falująca pod wpływem nawet najdrobniejszego ruchu powietrza. Oświetlenie choinkowe w postaci malutkich świeczek dawało piękne, różnokolorowe refleksy. Obok choinki stała zrobiona własnoręcznie przez ojca drewniana „betlyjka” (stajenka) z figurkami podarowanymi przez Zakład Sztuki Kościelnej Kazimierza Schaefera. Na obiad z racji postu jedliśmy „fish zupa” (zupę rybną) z grzankami.

Pod wieczór, gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka, cała rodzina zasiadała do spożycia wspólnej wieczerzy. Ojciec jako głowa rodziny odmawiał modlitwę, a myśmy powtarzali za nim. Potem łamaliśmy się opłatkiem i składaliśmy sobie wzajemnie życzenia świąteczne. Kolacja wigilijna nie mogła się obejść bez siemieniotki, karpia, kapusty z grzybami i kartofli. Do popicia służył kompot z suszonych śliwek, a na deser obowiązkowo podawano makówki. Po zjedzeniu tych wszystkich wiktuałów śpiewaliśmy kolędy i oczywiście radowaliśmy się z prezentów, które Dzieciątko zostawiło pod choinką. Biesiadowanie ciągnęło się aż do północy, bo o tej porze w kościele rozpoczynała się pasterka, na której obecność była obowiązkowa. Wtedy było inaczej niż teraz. Wszyscy byli dla siebie dobrzy i mili. W czasie Bożego Narodzenia każdy uciekał od zmartwień i roboty.

Nieodłącznym elementem podwórka naszego familoka była „klopsztanga”, czyli drewniany trzepak. W dobie powszechnego braku odkurzaczy spełniał on pożyteczną funkcję podczas czyszczenia „lojfrów” (dywanów). Przy okazji dzieciarnia miała frajdę, wykorzystując go do wykonywania przeróżnych ćwiczeń gimnastycznych w rodzaju fikania, zwisania czy podciągania.

Główne wejście do kamienicy zamknięte było drewnianą „laubą” (gankiem) nakrytą dwuspadowym daszkiem. Pomieszczenie to, wyposażone w okna i drzwi, służyło jako wiatrołap, chroniąc izby (pokoje) i sień przed chłodem, wiatrem i deszczem. W środku po lewej i po prawej stronie, naprzeciwko siebie, znajdowały się dwie ławeczki. Było to miejsce odpoczynku po pracy, zwłaszcza w ciepłych okresach roku. Bardzo często wstawiano tam drewniany składany stolik, przy którym dorosłe chłopy grały w skata, kurząc sporty („cygaryty”) i pijąc „cck” (czystą, czerwoną, kapslowaną gorzołkę). Młodsi też grali w karty. Najczęściej w „ańca”, czyli oczko (21) lub w chlusta. Używało się do niego 32 kart (od 7 do asa). Najmocniejszy kolor to „krojc” – krzyż/trefl, potem „grin” – zieleń/pik, „herc” – serce/kier i „szel” – dzwonek/karo. Chlusta tworzyły trzy karty tego samego koloru.

Bezpośrednio z „lauby” wchodziło się do sieni, która umożliwiała bezpieczne przejście do świętej przestrzeni, jaką było własne rodzinne mieszkanie. Sień wiodła też do innych mieszkań i umożliwiała szybki dostęp na pozostałe półpiętra. Można też było się tu zatrzymać na pogawędkę przy okazji wyprawy po ziemniaki do wspólnej piwnicy czy z praniem na wspólny strych.

Żeby wejść z sieni do swojego mieszkania, trzeba było przekroczyć próg. Jak ważną rolę w życiu mieszkańców domu odgrywał ten niepokaźny kawałek drewna, postaram się pokrótce naświetlić. Starka żegnała swych synów, Karola i Józefa, wyruszających na I wojnę światową, prowadząc ich przez próg, dalej przez sień, aż na ulicę. To tam towarzyszono mi, gdy niesiono mnie do chrztu. Na progu kuchni i izby mnie i mojej żonie Sylwii rodzice dawali błogosławieństwo, a po zakończeniu ceremonii zaślubin witano nas chlebem i solą. Przez próg przenoszono trumnę ze zwłokami mojej babci Marii, podkreślając dostojność i powagę jej śmierci. To właśnie na progu moja mama żegnała ojca, gdy wychodził do pracy, a mnie, gdy udawałem się do szkoły.

Mieszkańcy kamienicy przy ul. Miarki 17. Źródło: Zbiory prywatne Zygmunta Schaefera.

Mieszkania w naszym domu na ogół składały się z kuchni i dwóch pokoi – jadalni i sypialni. Życie codzienne koncentrowało się w kuchni. Do jej głównego wyposażenia należały kredens, stół i „kachlok”, czyli tzw. piec kaflowy. Stół kuchenny – przy którym jedzono – z ukrytymi pod blatem szufladami był nakrywany przeważnie biało-niebieską ceratą i opasany pomarszczonymi płóciennymi białymi zasłonkami, zakrywającymi to, co należało ukryć, na przykład miski. Nad stołem wisiała dekoracyjna biała makatka z niebieskim szlaczkiem, która ozdobiona była motywem roślinnym i sentencją umoralniającą napisaną w języku polskim lub niemieckim. Nad makatką znajdowała się ozdobna pięciopoziomowa szafka („roma”). Na pierwszym od góry poziomie stały „biksy od parady” (puszki) na cukier, sól i mąkę opatrzone nazwami polskimi lub niemieckimi. Na drugim poziomie zwisały porcelanowe „szolki” (szklanki) zdobione złotym paskiem i kolorowym wzorkiem, przeważnie tylko z widocznej strony. Niżej wisiały ozdobne biało-czarne tabliczki z sentencjami o chlebie i Bogu, również w polskim lub niemieckim zapisie. Na czwartym poziomie były zawieszone porcelanowe cacka i koszyczki z owocami. Wreszcie ostatni poziom stanowił rząd szufladek: na nici, nożyczki i drobne rzeczy.

Symbolem kuchni był malowany białą olejną farbą „byfyj” (kredens). Składał się z dwóch zasadniczych części przedzielonych miejscem na „brółtbiksa” (puszkę na chleb). Górną część stanowiła oszklona dwudrzwiowa szafka z zasłonkami mieszcząca talerze, serwisy kawowe, szklanki, kubki, kieliszki. Dolna część, to jest szafka dwudrzwiowa, zawierała „biksy” – z mąką, cukrem, kaszą, solą – codziennego użytku. „Byfyj” był zdobiony koronkowymi wykończeniami. Półki wykładano papierem.

Uzupełnieniem wystroju kuchni były „kochtisz”, czyli szafka na garnki i patelnie, oraz „wasztisz”, czyli stolik osłonięty białymi zasłonami, na którym stały miska i dzban, obok zaś do ściany przyczepione były wieszak na ręcznik i podkładka na mydło.

Do ogrzewania kuchni służył piec, ale przeznaczony był przede wszystkim do gotowania posiłków dla wszystkich domowników. Ów piec zbudowany był z cegły szamotowej obłożonej ceramicznym materiałem w postaci właśnie kafli. Na górze pieca znajdowała się „blacha” (płyta grzewcza) do „ważenia” (gotowania) potraw. Umieszczona obok paleniska „bratruła” (piekarnik) wykorzystywana była głównie do pieczenia „kołoca” z posypką, makiem i serem, a także do wypiekania babek i „zist” (babek piaskowych). Do zamykania paleniska służyły żeliwne drzwiczki, a z boku, przy komorze dymnej, stała kaflowa ławka, na której można było usiąść i ogrzać zmarznięte w czasie siarczystych mrozów ciało. Pod paleniskiem znajdowała się dziura na „kółkastla” (węglarkę), w której umieszczone były łopatka do „folowania” (ładowania) opału i „hok do ryrania” (grzebania) w palenisku.

W pokoju gościnnym i sypialni również były piece kaflowe, z tą różnicą, że miały o wiele większe gabaryty. W okresie zimowym przed położeniem się do łóżka przystawiało się do gorących kafelek pierzyny w celu ich należytego ocieplenia. A kiedy to nie wystarczało, pod pierzynę wkładało się termofor wypełniony wrzątkiem. Czasami, żeby dodatkowo ogrzać mieszkanie zimą, do „antryju” (przedpokoju) wstawiało się żeliwny lub metalowy piecyk zwany „żeleźniokiem”, którego jedynym mankamentem był fakt, że trzeba było do niego regularnie dorzucać opał.

Z kuchni prowadziły drzwi do izb.

Po prawej stronie znajdowała się izba sypialna – „szlafsztuba” lub „szlafcimer”. Komplet sypialny składał się z łóżek i „nachtiszy” (stolików nocnych) dla rodziców, „szislongów” (tapczanów) dla dzieci i „szranku” (szafy). Nad łóżkami wisiały obrazy o treści religijnej: wizerunek Matki Boskiej Bolesnej (nad łóżkiem matki), Serca Jezusowego (nad łóżkiem ojca) i Świętej Rodziny (nad „szislongami” dziecięcymi).

Druga izba – „wołncimer” – była paradną, gościnną, gdzie odbywały się uroczystości takie jak „gyburstag” (urodziny), chrzciny, komunia. Tam jedzono kolację wigilijną i przyjmowano księdza po kolędzie. W tej izbie między dwoma oknami stało lustro z niską szafką, na której znajdowały się porcelanowa miska i dzban z wodą. Był to paradny kąt do mycia, odmienny od kuchennego „wasztisza”. Stały tam jeszcze „szrank”, bordowy lub zielony „szislong” oraz stół, który otaczało sześć czy osiem krzeseł. Wreszcie był jeszcze inny istotny element – „wertiko” (bieliźniarka) mieszczące pościel lub bieliznę. „Wertiko” było tajemnicze i ozdobne, zwieńczone lustrem na kolumienkach. Ustawienie na nim lichtarzy i krzyża, porcelanowych dewocyjnych figurek, zdjęć poległych na wojnach czyniło zeń święty kąt w mieszkaniu. Tajemniczości „wertikowi” dodawała zawsze umieszczona wysoko szuflada, niedostępna dla dzieci. Szuflada ta stanowiła sacrum, była wiedzą o rodzinie skondensowaną w zgromadzonych tam dokumentach, książkach do nabożeństwa, zdjęciach. Na ścianach wisiały obrazy o treści religijnej. W centralnym punkcie umieszczony był krzyż, a z boku zegar do odmierzania czasu. Istotnym punktem w izbie był także piec, zupełnie inny niż kuchenny. Miał ciemnozielone kafle i emanował ciepłem.

Podziemną kondygnację domu stanowiły piwnice. Były to niewątpliwie bardzo przydatne dodatkowe powierzchnie użytkowe dla lokatorów. Każdy z nich posiadał pomieszczenie służące jako coś w rodzaju spiżarni do przechowywania przetworów spożywczych własnego wyrobu i beczek z kiszoną kapustą. Poza tym znajdowały się tam grodze (pionowe przegrody drewniane), w których trzymano ogórki, marchew, cebulę i kartofle na zimę. Latem w piwnicy panował przyjemny chłodek, a zimą wręcz przenikliwy chłód. Lodówek wtedy jeszcze nie znano, więc w ich zastępstwie wykorzystywano drewnianą szafkę obitą cynkową blachą, zaopatrzoną w zbiornik na lód, który utrzymywał odpowiednią temperaturę przechowywanych tam produktów. Specjalny kranik służył do odprowadzania wody z wytopionej bryły lodu. W ten sposób można było zachować świeżość wiktuałów. Produkty pierwszej potrzeby trzymano po prostu za oknem kuchennym w specjalnie przygotowanym do tego celu „ogródku”.

Piwnica kojarzyła mi się zwłaszcza z deptaniem kapusty, które odbywało się pod koniec października w związku z tradycyjnym kiszeniem kapusty – ważnym, wręcz rytualnym wydarzeniem w naszym domu. Najpierw babcia, ciotka Marta i moja mama czyściły główki i kroiły je na specjalnej ręcznej szatkownicy. Pierwsza warstwa poszatkowanej kapusty po wsypaniu do stulitrowej dębowej beczki zasypywana była solą. Na to kładziono znów kapustę i do akcji wkraczał ojciec, który w „spodniokach” (kalesonach) bosymi, wymoczonymi przedtem w soli stopami deptał wkoło kapustę aż do oczekiwanego skutku. Czynność ta powtarzana była wielokrotnie, a po jej zakończeniu wypełnioną po brzegi beczkę przykrywano lnianym płótnem. Na nie kładziono okrągłą, przeciętą na pół dębową deskę, którą dociskano ciężkim kamieniem. To wszystko nakrywano jeszcze czystym płótnem i przewiązywano płóciennym sznurkiem. Pierwszą zakiszoną w ten sposób kapustę, zasmażaną z dodatkiem kminku, zjadaliśmy podczas wieczerzy wigilijnej. Dania urozmaicone kiszoną kapustą towarzyszyły nam przez cały następny rok.

Osobiście przepadałem za sokiem z kapusty (tzw. kwaśnicą), który wypijałem czasami nawet na słodko. Nie gardziłem też przygotowanymi przez mamę kartoflami z kiszoną kapustą i „spiegelei” (jajkiem sadzonym), kartoflami z surówką i „karminadlami” (kotletami mielonymi) czy potłuczonymi kartoflami wymieszanymi z kiszoną kapustą, a do tego żeberkami – potrawa ta nazywała się na Śląsku „panszkraut” („ciaper kapusta”).

Pod samym dachem kamienicy ulokowana była „góra” (strych), która służyła jako dodatkowe zaplecze mieszkań. Była to wydzielona, zamykana przestrzeń do suszenia prania, dlatego bezwzględnie przestrzegano harmonogramu korzystania z niej. Stanowiła też swego rodzaju rupieciarnię, miejsce do gromadzenia sprzętów już zbędnych, ale na tyle dobrych, że warto było je przechować. Może się kiedyś jeszcze na coś przydadzą?

Czasami myślę, że współczesne dzieci z blokowisk pozbawione są czegoś nadzwyczajnego. W ich domach brakuje strychów, placów, komórek i innych zakamarków, w których setkami drobiazgów osadzała się historia.

Od czasu opisanych wydarzeń upłynęło już wiele lat. Życie normalną koleją rzeczy toczy się nadal. Wszystko się zmieniło – ludzie, czasy, państwa, ustroje. Tylko ten dom trwa nieprzerwanie od ponad stu lat i będzie trwał. Bo to łączy kolejne pokolenia ludzi tu niegdyś żyjących, z pozoru tak różnych od siebie – wspólne niebo, marzenia, nadzieja, trud i pot, którymi nasiąkła ta ziemia. Ja już tutaj nie mieszkam. Wyprowadziła się stąd również moja córka Dagmara z wnukami Borysem i Brunkiem. Mieszkanie po moich rodzicach nie pozostało jednak puste. Zajmuje je mój syn Mateusz z wnukami Kubą i Michałem. Piętro wyżej mieszka Szymon, syn mojego brata Grzegorza, z rodziną. Jestem pewny, że pozostaniemy tu na zawsze nie tylko we wspomnieniach. Bo w tym domu są nasze korzenie.

 

Niniejszy tekst ukazał się w drugiej części antologii "Pewnego razu w Piekarach" (2023). Książkę zawierającą 14 opowieści, które wydarzyły się w Piekarach Śląskich można kupić na stronie Wydawnictwa Książkowego HM lub w Bibliotece Centralnej w Piekarach Śląskich przy ul. Kalwaryjskiej 62d.

 

Copyright © Free Joomla! 4 templates / Design by Galusso Themes