Dioblina – przeklęty las tylko z nazwy?
Ludzie od zawsze mieli słabość do tego, co tajemnicze, nawet jeśli budziło to w nich strach. To, czego nie potrafili racjonalnie wyjaśnić, chętnie przypisywali siłom nadprzyrodzonym.
Doskonałym przykładem jest las Dioblina – obok Lipki jedyny kompleks leśny w naszym mieście. Pomimo intensywnej gospodarki leśnej i licznych wycinek, które kaleczą jego naturalną tkankę, nadal stanowi on jedną z największych atrakcji dla mieszkańców.
Pierwotnie nazwa Diablina (według map topograficznych) odnosiła się jedynie do części lasu znajdującej się między drogą Kozłowa Góra – Wymysłów a ciekiem wodnym płynącym z Kozłowej Góry do Brynicy. Pozostały fragment, aż do Józefki, nosił nazwę Brzeziny. Jednak w latach 60. nazwa ta zaczęła zanikać i ostatecznie cały obszar przyjął miano Diobliny.
Ale skąd wzięła się ta intrygująca nazwa?
W 1871 roku w tym lesie wzniesiono młyn wodny napędzany przez rzekę Brynicę. Jego właścicielem był niejaki Praszka, który z biegiem lat stał się obiektem podejrzeń i oskarżeń mieszkańców Kozłowej Góry o konszachty z diabłem. To właśnie przez tę mroczną legendę młyn zyskał nazwę Teufelmühle – „diabelski młyn”.
Niemiecka mapa z roku 1901 z zaznaczonym młynem i widoczną granicą. Źródło: https://igrek.amzp.pl/
Powodem tych oskarżeń było nagłe i szybkie wzbogacenie się młynarza. Miejscowi dodatkowo podejrzewali go z powodu jego samotniczego trybu życia oraz zaprzęgu składającego się wyłącznie z czarnych koni. Bogobojni mieszkańcy nie widzieli innego wytłumaczenia – dla nich musiał zawrzeć pakt z diabłem. Prawda jednak była znacznie bardziej prozaiczna.
Młyn znajdował się w pobliżu granicy, a ta zawsze stanowiła zarówno problem, jak i szansę dla mieszkańców. Drobny przemyt był dla wielu jedyną możliwością zarobku – często kwestią życia i śmierci, nie tylko dla nich, ale i ich rodzin. Dla tych bardziej obrotnych granica oznaczała prawdziwe bogactwo.
Nie inaczej było w przypadku młynarza Praszki. Sam młyn już z natury zapewniał młynarzom stabilny i wysoki dochód, a jego lokalizacja – na uboczu, w otoczeniu gęstego lasu – stwarzała wręcz idealne warunki do prowadzenia nielegalnej działalności. Łódka, która musiała znajdować się na wyposażeniu młyna, pozwalała na swobodny transport towarów przez rzekę. Plotki o jego „diabelskim paktu” mogły zaś skutecznie odstraszać ciekawskich.
Co więcej, na końcu Józefki znajdowała się restauracja należąca do Ryszki, która – jak głosiła miejscowa legenda – była centrum przemytu. To tam mieli spotykać się mieszkańcy obu państw, by omawiać swoje szemrane interesy.
Ale tajemnice młyna na tym się nie kończą. Jego kres jest owiany równie gęstą mgłą, co las, w którym się znajdował. Do dziś nie odnaleziono żadnego jego wizerunku – nie zachowała się ani jedna ilustracja czy fotografia.
Według relacji Emila Barona, jednego z najważniejszych piekarskich powstańców śląskich, w 1920 roku w młynie stacjonowały jednostki niemieckiej straży granicznej Grenzschutz. Co stało się z budynkiem później? Czy rzeczywiście skrywał więcej tajemnic, niż nam się wydaje?
Młyn zniknął równie tajemniczo jak powstał. Prawdopodobnie na przełomie lat 30. i 40. został wyburzony, o na mapie z roku 1943 nie ma już po nim śladu.
Masakry
Luźny wstęp był jedynie wprowadzeniem do mroczniejszych wydarzeń, które miały miejsce w tym kompleksie leśnym. Choć na przestrzeni wieków las ten musiał być świadkiem wielu zbrodni, tylko trzy z nich zostały udokumentowane. Co więcej, wiedza o nich niemal całkowicie zniknęła z pamięci lokalnej społeczności.
Pierwsza z tych tragedii rozegrała się w 1920 roku – czasie niezwykle burzliwym dla Górnego Śląska, a szczególnie dla naszego regionu. Był to drugi rok walki o przynależność Śląska, kiedy to polski żywioł ścierał się z niemieckim. Konflikt ten nie ograniczał się jedynie do oficjalnych starć – dochodziło do licznych pobić, a także krwawych zbrodni.
Dla żołnierzy i członków formacji paramilitarnych brutalność była wpisana w koszt podjętej walki zbrojnej. Jednak ofiary cywilne i zamordowani działacze (przykładem może być Piotr Niedurny, dr Mielęcki czy też Teofil Kupka) stanowili świadectwo tragedii, które nie tylko skrwawiały ręce walczących, ale także obciążały sumienia obu zwaśnionych stron.
Całe zajście miało swój początek 20 sierpnia 1920roku w Maciejkowicach, w pierwszym dniu II powstania śląskiego, a skończyło się nieopodal zajazdu Ryszki (obecnie restauracja Dworek Donnersmarck).
By lepiej oddać kontekst poniżej prezentujemy fragment wspomnień piekarskiego powstańca Emila Barona, które znajdują się w książce Dariusza Pietruchy „Emil Baron – to nie sztuka dać się zabić”:
Strona tytułowa maszynopisu Emila Barona
Dnia 20-go sierpnia po godzinie 16.00 otrzymałem rozkaz od komendanta powiatowego kolegi Wróbla Feliksa, by ze swoimi urlopowanymi żołnierzami dopomógł powstańcom Maciejkowice , ponieważ nie mają tyle sił, by opanować dom noclegowy, w którym było sporo Orgeszów – ludzi z głębi Niemiec. Według rozkazu zaraz sformowałem pluton w sile 43-ch ludzi, którzy nie byli zaangażowani do innych akcji i którzy posiadali krótką broń. I po posiłku wyjechaliśmy tramwajem do Chorzowa-Spaniol i później już pieszo do Maciejkowic drogami polnymi. Pamiętam jak dziś. Paskudna była pogoda. Deszcz lał i lał, byliśmy już przemoczeni do suchej nitki i obłoceni po drogach polnych. Tu dochodząc do pierwszych zabudowań Maciejkowic zatrzymał nas posterunek powstańczy. A był to stary Ledwoń. On mnie zaraz poznał i zaprowadził do komendanta miejscowego. Cieszyli się, gdy nas przyprowadził i po zapoznaniu się z ich planem, który uważałem za dobry z tym, że do akcji nocnej musi być wspólne hasło, jako były i inne oddziały z Brzezin Śląskich i Wielkiej Dąbrówki, które uzgodniliśmy. Hasło brzmiało: „Kolba-Chorzów”. Po czym cichaczem okrążono dom noclegowy obserwując go i o godzinie 23.10 na wybuch petardy rozpocznie się akcja. Muszę tu zaznaczyć, że o tej porze dom był pozamykany i trzeba było wyłamać drzwi wejściowe, co narobiło nam niepotrzebnego hałasu pomimo, że byliśmy oględni przy tym. W domu noclegowym niemieccy jeszcze nie spali. Jednak nie wiedząc o tym, że powstańcy są już na placu i po wyłamaniu drzwi wejściowych Piekary wdarły się głównym wejściem do domu noclegowego, jednak z powodu ciemności, zostaliśmy zasypani gradem pocisków, które nie były celne. Jednak musieliśmy się z korytarza wycofać, gdyż byliśmy pod obstrzałem Orgeschów, a poza tym nie znaleźliśmy rozkładu domu i nie mając granatów itd. A gdy się Orgesche zorientowali, walili do nas z okien strzałami i różnymi meblami. Stawili silny opór, co też byli zabici i ranni z obu stron. Tak na pozór wyglądało, że musimy zdobywać cały dom, każde piętro, co byłoby bardzo trudne. Tu jednak szczęście przyszło nam w porę stał się zwrot nieoczekiwany. Komendant miejscowy Ledwoń Edek przyniósł dwa albo trzy granaty pod okno, gdzie ja stałem ze swoimi ludźmi i powiedział mi: „Emilku, uwaga, bo wrzucam do tego okna na piętrze”. I naprawdę wrzucił. A nie trwało długo, może dwie lub trzy sekundy, a tu nastąpiła taka silna detonacja, że zdawało mi się, że cały dom runie. A tu w powietrzu silna kanonada i za małą chwilkę, już po drugiej stronie domu, druga i następna detonacja. Cały dom się trzęsie, szyby wylatują nam na głowy, trzeba się było schronić i atakować jednocześnie. Pomimo tego, że cały dom był w kurzu, nic nie widzieliśmy. Znów bojówki niemieckie przypuszczali myśląc, że powstańcy mają ciężka artylerię lub ciężkie moździerze po tych detonacjach. Już po tych detonacjach, jednak część piekarskich i maciejkowickich ludzi już wdarła się do tego domu, wrzucając do pokojów granaty, które wybuchając wywołały popłoch wśród bojówek niemieckich. Widząc to Orgesche, że im już nic nie pomoże, wyrzucali broń na zewnątrz budynku i poddawali się. W ciągu godziny dom noclegowy został zdobyty. Tu pozostali przy życiu bojówkarzy niemieckich, oczywiście z głębi „Vaterlandu” plus 6-ściu zabitych i 9-ciu rannych mogli się jeszcze długo bronić, gdyż mieli dosyć broni i amunicji. Znów z piekarskiego oddziału zostało 3-ch rannych, których zaraz odwieziono do szpitala w Sosnowcu. Oddział Maciejkowice miał jednego zabitego i 4-ch rannych, a Brzeziny Śląskie 2-ch rannych. Po zajęciu domu noclegowego zauważono bojówka nasza „Miodka” z Piekar, którzy przypadkowo przybyli do Maciejkowic nieznani. I tu po zdobyciu domu noclegowego szybko jak błyskawica rozeszła się wieść i cała wieś Maciejkowice odżyła i pomimo nocy nas serdecznie przyjmowano. Jednak Piekary mając i inne obowiązki ruszyły nad ranem w kierunku przez Brzeziny Śląskie, Kamień i Brzozowice żegnani serdecznie przez naszych towarzyszy broni z Maciejkowic i Brzezin Śląskich. A wieść o zdobyciu „Wulcowni” w Maciejkowicach szybko dotarła i do Piekar, przy czym zawsze były jakieś tajemnicze wersje i legendy. Przy tym opowiadano, że połowa naszych powstańców zginęła, a reszta jest ranna. Znów komendant powiatowy Wróbel nie mógł się naszego powrotu doczekać i dlatego wyszedł nam naprzeciwko, by dowiedzieć się od nas samych prawdę. Cieszył się, gdy nas zobaczył przy dobrym humorze, a tym bardziej mu opowiedziałem o przebiegu zdobyciu „Wulcowni” tzn. dom noclegowy. Potem pyta: „Ile mieliście zabitych?”. Odpowiadam: „Żadnego”. „A ilu mieliście rannych?”. Odpowiadam: „Trzech, których zaraz wysłałem do szpitala w Sosnowcu”. Wreszcie dotarliśmy do naszych kwater – wyczerpani marszem i całonocnymi akcjami. Pluton mój pokład się i nie za długo już wszyscy spali, a ja też. Tu, dobrze po północy, przebudził mnie jakiś hałas. Popatrzyłem, kto nam przeszkadza. Była to bojówka „Miodka”, która służbowo nie podlegała pod nas, gdyż była płatną z „Lomnitz”. I do tego jeszcze zabrali sobie 10-ciu tych Orgeschów z „Wulcowni” w Maciejkowicach. Na widok ich powiedziałem: „Pieruny, po co żeście ich tu przyprowadzili? Po co? Oni mieli zostać w Maciejkowicach, a nie tu”. W międzyczasie przyszedł komendant powiatowy Wróbel Feliks, a gdy się dowiedział o tym powiedział: „Wy się z Piekar wynoście jak najprędzej z tymi waszymi Orgeschami, ja nie chcę o niczym słyszeć nawet żeście tu byli i nie biorę żadnej odpowiedzialności. Oni mają iść do Maciejkowic i koniec na tym”. Znów bojwóka „Miodka” zamiast ich odprowadzić do Maciejkowic i doprowadziła ich do lasu pod Józefką i tam ich posłali do Piotra. I trudno nikt ich nie chciał przyjąć (jak się później dowiedziałem), więc co mieli robić? Poza tym nie było stanowczej ręki samego komendanta powiatowego. (…) Zaraz po II-im powstaniu zostaliśmy ścigani: komendant powiatowy Wróbel Feliks, Ludyga Jan z kolonii Józefki i ja przez władze niemieckie, a nawet później przez aliantów za dopuszczenie się tego morderstwa. Trudno, Polaków pomordowanych nie brało się pod uwagę, np. pracownicy z Komisariatu Plebiscytowego w Katowicach albo z Bytomia, pomordowanych na oczach tysięcy Niemców, to było prawne? A co powstańcy zrobili było nieprawne? Pomimo tego nie opuszczaliśmy Piekar, choć były listy gończe za nami i pomimo tego, że przychodzili „Apo-wcy” co dziennie o różnych porach po nas. Naturalnie, nigdy nas nie było w domu, a od zakończenia powstania nie spaliśmy już w swoim domu. Tu musieliśmy być na baczności, by nie wpaść w ich ręce pomimo tego, że „Apo-wcy” byli „paritetisz”. I tu nie wiadomo było, do kogo w razie wypadku strzelać, gdyż mundury były jednakowe, co nam bardzo to utrudniało. Postarano się o lewe dokumenty i od tej chwili nazwaliśmy się: • Wróbel Feliks – Dörflinger Johann, • Baron Emil – Gwóźdź Piotr. Znów Ludyga Jan z kolonii Józefka, który nie poczuwał się do niczego nie ukrywał się i po paru dniach szosa przyjechali „Apo-wcy” i zabrali go do Bytomia. Tu w Piekarach koło kościoła powracających „Apo-ków” razem z Ludygą – samochód został zatrzymany, a dowódca bojówki Markieton krzyknął rozkazując Ludydze, by opuścił samochód. Jednak Ludyga się wzbraniał i nie wyszedł z samochodu mówiąc, że nie czuje się winnym. Wobec tego samochód ruszył do Bytomia. Znów w bytomskim więzieniu Ludyga Jan przesiedział kilka miesięcy bez rozprawy sądowej. I tak było ze wszystkimi, którzy dostali się w ich łapy. W Piekarach organizacja była na poziomie, czy to w dzień, czy w nocy. Obojętnie. A gdy tylko ktoś obcy zjawił się do Piekar, zaraz powstał cichy alarm. I gdy po II-im powstaniu Francuzi przyjechali do Piekar w celu odszukania i zabrania tych 10 Orgeschów, wszczął alarm towarzysz broni Kempny Walek chodząc po Piekarach i trąbił trąbką do pożaru. A gdy Francuzi go najechali, zabrali go ze sobą i w więzieniu przesiedział kilkanaście miesięcy do rozprawy sądowej. Tak to było. Lepiej nie dostać się w ich łapy obojętnie, czy „Apo-wcy” czy Francuzi. Oni tylko odstawiali osoby do więzienia, ale później nie zatroszczyli się, co się z daną osoba stać mogło i czy w ogóle jeszcze żyje. A jeszcze gorzej było z Anglikami albo z Włochami, którzy Niemców popierali i szli im na rękę.
Wspomnienia, choć spisane „chłodną” ręką, dają wyraźny obraz okoliczności masakry. Za mordem stał oddział powstańczy, który nie podlegał lokalnym strukturom wojsk powstańczych, lecz bezpośrednio Polskiemu Komisariatowi Plebiscytowemu. Dowodzili nim bracia Miodkowie, którzy po pojmaniu jeńców podjęli decyzję o skierowaniu się z nimi do Piekar Śląskich. Tam jeńcy stali się niewygodni dla lokalnych struktur powstańczych. Znajdując się blisko granicy z Polską i mając przed sobą Świerklaniec, gdzie w zabudowaniach Donnersmarcków stacjonowały silne oddziały niemieckie, powstańcy postanowili „rozwiązać problem” w sposób, który nie tylko splamił ich honor, ale także przysporzył polskiej stronie licznych kłopotów.
Nieznana pozostaje data pierwszej ekshumacji, podczas której odkryto szczątki pięciu osób. Pewne jest natomiast, że druga ekshumacja miała miejsce 29 sierpnia 1920 roku, cztery dni po zakończeniu II powstania śląskiego. Na miejsce przybyli przedstawiciele aliantów: brytyjscy oficerowie – kapitan i major Ottley – oraz oddział francuskich żołnierzy.
Ze świeżo odkrytej mogiły wydobyto kolejne pięć ciał. Wśród ofiar miał znajdować się jeden Alzatczyk oraz czterej Czechosłowacy. Wszystkie ofiary zginęły od strzałów z rewolweru.
OSTRZEŻENIE: Poniżej znajdują się zdjęcia z ekshumacji przedstawiające makabryczne i drastyczne treści. Mogą wywołać silny dyskomfort, wstręt lub lęk. Nie są odpowiednie dla dzieci, osób wrażliwych ani o słabszych nerwach. Kontynuuj wyłącznie na własną odpowiedzialność.
Źródło: Archiwum Państwowe w Katowicach. Sygn.12/15/0/4/278a
Z relacji Emila Barona wynika, że on sam, Feliks Wróbel oraz Jan Ludyga byli ścigani listami gończymi w związku z morderstwami. Choć nie byli bezpośrednimi sprawcami, odpowiedzialność spadła na nich jako dowódców lokalnych jednostek powstańczych. Niestety, zachowane dokumenty nie podają, poza wymienionymi nazwiskami, kto jeszcze został aresztowany w związku z tą zbrodnią. Nie wiadomo również, czy główni sprawcy zostali ujęci ani jaki ewentualnie spotkał ich los.
Jedyną znaną osobą związaną z tym wydarzeniem, która została uwięziona, był powstaniec z Brzezin Śląskich, Jan Bendkowski. Jako dowódca sekcji brał udział w walkach pod Maciejkowicami. Został aresztowany krótko po II powstaniu śląskim i spędził w więzieniu dziewięć miesięcy, aż do wybuchu trzeciego zrywu, gdy został zwolniony. W tym czasie Franciszek Kotucha, późniejszy naczelnik gminy Brzeziny Śląskie, podejmował starania o jego uwolnienie, wstawiając się za nim i poświadczając jego niewinność.
Kolejną niewiadomą pozostaje sposób, w jaki informacja o tej masakrze przedostała się do publicznej świadomości. Czy to mieszkańcy Józefki powiadomili władze, czy może któryś z sprawców „pochwalił się” swymi czynami, co ostatecznie doprowadziło do ujawnienia prawdy? Według wspomnień śp. Antoniego Potempy w miejscu masakry miała znajdować się tablica pamiątkowa, która jednak nie przetrwała długo z powodu zmian państwowości Piekar Śląskich.
Niemiecka propaganda błyskawicznie wykorzystała sprawę mordu. Informacje o zajściu obiegły liczne niemieckojęzyczne gazety. Motyw masakry w Józefce pojawił się również na plakacie dotyczącym zabójstwa Teofila Kupki, dokonanego przez stronę polską kilka miesięcy później, 20 listopada 1920 roku.
Kupka, jako członek Polskiego Komisariatu został z niego wyrzucony za skonfliktowanie się z Korfantym. Po tym czasie stał się orędownikiem niezależności Śląska, opcji, która nie była możliwa do osiągniecia. Przed swoją śmiercią zaczął wydawać skrajnie proniemiecką, dwujęzyczną gazetę „Wolę Ludu”. Wszystkie poszlaki wskazują na przejście Kupki na stronę niemiecką, w związku z czym ktoś w strukturach Polskiej Organizacji Wojskowej wydał na niego wyrok. Mordercą Kupki okazał się piekarzanin Henryk Myrcik, który był pracownikiem do zadań specjalnych P.O.W. Na wspomnianym plakacie, oprócz sylwetki Kupki, znajdują się dwa krzyże na mogiłach. Jeden z krzyży jest podpisany „Anhalt – Hołdonów” (obecnie część Lędzin), drugi „Josephsthal” (Józefka).
Niemiecki plakat propagandowy przedstawiający podobiznę Kupki. Na prawym krzyżu widać wspomniany napis. Źródło: Śląska Bilbioteka Cyfrowa
Rok 1945
Styczeń 1945 roku był szóstym rokiem wielkiej tragedii ludzkości, którą cywilizacji zgotowali Niemcy we współpracy ze Związkiem Radzieckim. O ile wcześniejsze lata wojny omijały śląskie miasta, o tyle styczeń przyniósł jednym wielki strach, a drugim nadzieję na wyzwolenie.
12 stycznia z „przyczółka sandomierskiego” ruszyła potężna ofensywa 1. Frontu Ukraińskiego pod dowództwem marszałka Iwana Koniewa. Jednym z kluczowych celów było przejęcie Górnego Śląska wraz z jego przemysłem. Jednostki radzieckie, dzięki wielkim rajdom pancernym, posuwały się naprzód, czasem pokonując nawet 50 kilometrów dziennie, rozbijając w pył wykrwawione oddziały niemieckie.
Po 20 stycznia wojska radzieckie były coraz bliżej Piekar Śląskich, a odgłosy kanonad niosły się echem przez całe dnie, narastając z godziny na godzinę. Po ciężkich walkach o Dobieszowice, gdzie zniszczeniu uległo ponad 70% zabudowy wsi, oraz zdobyciu Świerklańca, Rosjanie 25 stycznia zaczęli wkraczać na teren Piekar.
W dniach poprzedzających „wyzwolenie” przez miasto przetaczały się tłumy cywilów uciekających przed Armią Czerwoną, a także żołnierze w mniej lub bardziej zorganizowanych grupach oraz wszelkiego rodzaju sprzęt wojskowy. Wielu niemieckich żołnierzy, porzucając broń i amunicję w bramach domów, przebierało się w cywilne ubrania, próbując zdezerterować w nadziei na ocalenie.
W chaosie i grozie tych dni skraj lasu Dioblina po raz kolejny stał się miejscem tragicznych wydarzeń.
26 stycznia, około godziny 16:00, z lasu rozpoczął się atak na Józefkę. Rosjanie, ustawiwszy na skraju lasu karabiny maszynowe, rozpoczęli ostrzał zabudowań, w których znajdowało się kilkudziesięciu niemieckich żołnierzy. Ze względu na srogą zimę i brak możliwości wycofania się – oddzieleni od kolejnych piekarskich zabudowań rozległym, pokrytym grubą warstwą śniegu polem – nie mieli szans na ucieczkę.
Poniżej przedstawiamy tłumaczenie listu mieszkańca Józefki, opisującego wydarzenia związane ze styczniem 1945 roku, skierowanego do wdowy po jednym z żołnierzy poległych w tym starciu.
images/artykuly/dioblina/list3.jpg
List Pawła W. opisującego tragiczne chwile w styczniu 1945 roku. Za udostępnienie listu dziękujemy panu Jackowi Boroniowi, a za tłumaczenie panu Tomaszowi Kapicy.
Józefka. 20.1.47
Kochana Pani! List pani otrzymałem i chce zaraz odpisać, opisać i dokumenty przesłać.
Pani szanowny mąż Gustaw był w pierwszej linii przed Rosjanami w naszej wiosce Józefa, jak Rosjanie około 3:30 po południu wioskę zaatakowali, żołnierze niemieccy byli jeszcze w ostatnich domach. Nic już nie mogło pomóc tylko wioskę opuścić przez wolne pole bez zabudowań, a żeby przejść z Józefki do Piekar potrzeba na to ½ godziny.
Rosjanie podchodzili z walu i wszystko widzieli i mocno strzelali z karabinu maszynowego. 12 niemieckich żołnierzy zginęło, pomiędzy nimi pani mąż Gustaw. On leżał w rowie obok drogi. Rosjanin wystrzelił do niego z przodu cały magazyn, bo jego cala klatka piersiowa była przestrzelona na wylot. To jest widoczne na legitymacji wojskowej – górna cześć jest odstrzelona. Na dole jest jeszcze dziura po kuli. Pani mąż zmarł na miejscu.
Zwłoki leżały tak jeszcze dwa dni. Jak Rosjanie poszli, pozbierałem z kolegami martwych żołnierzy i na saniach zawiozłem do Deutsche Piekar teraz Piekary Sl. na cmentarz, gdzie zostali pochowani w masowym grobie. Zachowałem tylko dokumenty i nieśmiertelnik, inne przedmioty przy zwłokach pochowane.
Jeśli czasy się poprawia proszę przyjechać do Piekar i do mnie zwrócić to pokaże, Pani gdzie on jest pochowany. To jest wszystko, jak wspominałem górna cześć legitymacji wojskowej jest Odstrzelona.
Nie pisałem tak długo, ponieważ pisanie listów z Polski do Niemiec było zabronione.
Ze smutkiem i serdecznym współczuciem pozdrawiam Panią. Paweł W.
We wrześniu 2020 roku przeprowadzono ekshumację znanej niemieckiej mogiły na piekarskim cmentarzu. Z grobu wydobyto szczątki około sześciu żołnierzy wraz z resztkami wyposażenia, bez jakichkolwiek znaków identyfikacyjnych.
Czy pośród nich był Gustaw? Być może tak, ponieważ brak tzw. „nieśmiertelnika” potwierdza się ze wspomnieniami. Niestety, tego już nigdy nie dowiemy się na pewno. Szczątki przeniesiono i powtórnie pochowano na niemieckim cmentarzu wojennym w Siemianowicach Śląskich.
Epilog
Las Dioblina skrywa w swej historii jeszcze jedną okrutną zbrodnię, związaną z „Wampirem z Bytomia”. Jej ofiarami padły dwie nastoletnie dziewczynki. Z pogardy dla mordercy oraz z szacunku dla ofiar nie będziemy jednak przytaczać tej historii na łamach naszej strony.


